Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

nek. Mając wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białemi literami, wdrapałem się po drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej i wszedłem do miejsca o gołej podłodze z desek, zasłanej strzępkami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Wielka ilość nawalonych na siebie jakby skrzynek winnych piętrzyła się u jednej ze ścian. Chuderlawy, atramentowo czarniawy, zlekka żółtawy, młodzikowaty mulat, o mizernie długiej szyi i naogół przypominający chore kurczę, zerwał się z trójnożnego stołka, z poza taniej, z tarcic skołatanej biurczyny, i wpatrywał się we mnie, jak gdyby oniemiały ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mię poszedł oznajmić, chociaż nie mogłem z niego wydobyć, jakiejby natury był jego przeciw temu zarzut. Uczynił to wreszcie, nieomal konając z niechęci, która przestała być dla mnie zagadkową, gdy usłyszałem, jak go straszliwie, z dzikim przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie wypoliczkowano i ostatecznie wykopnięto nazewnątrz, zgoła bez żadnej tajemniczości; albowiem powrócił, wylatując za drzwi głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku.
Powiedzieć, że struchlałem, byłby to niedostateczny wyraz. Zachowywałem się cicho, jak człowiek pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swego wątłego szkieletu, która otrzymała uderzenie, rzekł poprostu:
— Niech pan będzie łaskaw wejść.
Samoopanowanie tej mizeroty było dziwne; lecz nie niweczyło ono nieprawdopodobieństwa raz już doznanego wrażenia. Niedorzeczny pomysł, że ja tego chłopca gdzieś przedtem już widziałem, rzecz, oczywiście, niemożebna, był jakby delikatnem, zakończającem obrzęd czarów dotknię-