Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/44

Ta strona została przepisana.

ciem, uzupełnieniem sceny, w sam raz odpowiedniej do powzięcia wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem się dookoła, jak obudzony lunatyk.
— Słuchajno — krzyknąłem wgłos, — czy to omyłka, czy nie? To jest biuro pana Jacobusa?
Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem i tak mi jakoś trochę znajomym! Głos ze środka warknął zaczepnie:
— Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś... Nie wiedziałem...
Przeszedłem ową zewnętrzną izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś dzikiego, nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą lecz w pewnem podnieceniu.
Tylko że niema na świecie zwierza, któryby w człowieku mógł wywołać oburzenie; moc czynienia tego należy do ohydnych właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło mi zauważyć uderzającego podobieństwa obu tych braci.
Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy; ale równie otyły. Był bez marynarki i bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę, chrapiąc w bujaku, który stał w najdalszym od okna kącie. Ponad wielkim obszarem zmiętoszonej białej koszuli, zapiętej na trzy guzy brylantowe, jego pucołowata twarz wydawała się smagłą. Była wilgotna; ciemne wąsy zwisały kalekie i stetłane. Przypchnął mi nogą zwyczajne, o wyplatanem siedzeniu krzesełko.
— Siądź pan.
Musnąłem je przelotnem spojrzeniem, następnie, zwracając gniewne oczy wprost na niego, oświadczyłem to-