— Pogruchotam w tobie wszystkie gnaty — raptem ryknął na nieszczęsnego mulatka, — jeśli kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi do godziny trzeciej dla kogokolwiek bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!... Daj mi spokój z jakimś tam szyprem, bierz go licho — mruknął trochę ciszej.
Wątły młodzieniaszek, chybocząc się jak trzcinowa piszczałka, wydawał stłumiony pojęk. Zatrzymałem się i udzieliłem temu cierpiącemu stworzeniu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (zdaje się używanego do otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze.
— Gdybym był tobą, mój chłopcze, wziąłbym tę rzecz do rękawa, wchodząc tam za następnym razem, i przy pierwszej sposobności bym — —
Co to jest, to coś mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopaka? Zatarasowany i dygoczący za swojem tandetnem biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Grubość jego opuszczonych powiek naraz dała mi klucz tej łamigłówki. Podobny był — tak jest, te sklejone mięsiste wargi — podobny był do brata Jacobusa. Podobny był do obudwu, do tego bogatego kupca i do tamtego zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o tyle, o ile wiotka, zlekka żółtawa chłopaczyna mulacka może być podobną do dużego, tęgiego, białego człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy — oto co mię tak najzupełniej zbijało z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe Jacobusów, osłabione, o zmalałem natężeniu — rozcieńczoną, że tak powiem, ich treść w wiadrze wody — i powstrzymałem się od zakończenia swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwal mu ten jego łeb bydlęcy“. Czułem jeszcze dotąd, iż ten ostateczny wniosek był trafny. Ale
Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/46
Ta strona została skorygowana.