Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/47

Ta strona została przepisana.

to nie żarty brać na siebie odpowiedzialność, doradzając komuś ojcobójstwo, choćby i najniezmierniej pokrzywdzonemu.
— Żebracze — pyskate — szypry...
To ujadanie za plecami przyjąłem z pogardą; będąc jednakże wielce podrażniony i wytrącony z równowagi, z żalem to mówię, zatrzasnąłem za sobą drzwi w sposób, jak najbardziej sprzeczny z dostojnością.
Może to się wyda rzeczą niezupełnie nierozsądną, jeśli powiem, że po tej przeprawie pogląd mój na tamtego Jacobusa znacznie się poprawił. I z przychylniejszem uczuciem niby jakiegoś z nim wspólnictwa, po kilku dniach zgłosiłem się do jego „zakładu“. Do tego przybytku interesów, o bardzo ciemnych tyłach piwnicznych, do tej przepastnej bezdni, zapchanej wszelkim materjałem kupieckim, wchodziło się z ulicy przez wysoko wzniesioną arkadę portalu. W dalekiej głębi spostrzegłem mego Jacobusa bez marynarki, usilnie zajętego czemś wśród swych pomocników. Izbę kapitańską stanowił mały, sklepiony alkierz, z kamienną posadzką i o okratowanych grubemi żelaznemi sztabami oknach, przypominający zamkowy loszek więzienny, zamieniony w gościnną komnatę.
Para ochoczych butelek w towarzystwie kilku brylantowo lśniących kieliszków tworzyły świetne gronko dookoła matowo-czerwonego, gliniastego, pokaźnej objętości dzbanka w pośrodku stołu, na którym rozpostarte leżały czasopisma ze wszystkich części świata. Dobrze wyszczotkowany jakiś obcy pan, w szykownym garniturze szarym w kratkę, siedzący z zarzuconą na kolano nogą, odłożył nabok arkusz gazety i kiwnął mi głową.
Domyśliłem się, że to kapitan jakiegoś parowca. Nie-