Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/48

Ta strona została przepisana.

sposób znać tych panów. Przybywają i oddalają się zbyt prędko, a ich statki rejdują za daleko, u samego wejścia do przysłani. Żyją właściwem sobie, łącznem życiem. Zlekka ziewnął.
— Głupia dziura, nieprawdaż?
Zrozumiałem, że ma na myśli miasto.
— Pan uważa? — mruknąłem.
— A pan nie? Lecz jutro już mnie tu niema, dzięki Bogu.
Wyglądał na osobę nader dżentelmeńską, uprzejmą i wyższego tonu. Przyglądałem mu się, jak przysunął do siebie stojące na stole otwarte pudełko z cygarami, jak wydobył z kieszeni grubą papierośnicę i jak zaczął ją bardzo porządnie napełniać. Teraz, gdy spotkały się nasze oczy, mrugnął niby zwyczajny śmiertelnik, zachęcając mnie do pójścia za jego przykładem.
— Można je palić, są istotnie przyzwoite.
Pokręciłem głową.
— Ja tu jeszcze jutro będę.
— Cóż z tego? Sądzi pan, że nadużywam gościnności Jacobusa? Uchowaj Boże! To wchodzi do rachunku, rzecz prosta. On przeplata go takiemi różnemi drobnemi doliczkami. Umie on dbać o samego siebie. Czemużby nie, to zwykła rzecz w interesach — —
Zobaczyłem cień, przemykający po jego pełnym zadowolenia wyrazie twarzy, i moment niezdecydowania, gdy zamykał swą papierośnicę. Lecz skończyło się na tem, że schował ją do swej kieszeni obieżyświatowca. Umiarkowanym głosem wyrzeczone ozwało się ode drzwi: „Jesteś pan w zupełnym porządku, panie kapitanie“.
Obszerny, bezszelestny kształt Jacobusa wsunął się do izby. Jego spokój w danym razie znaczył tyleż co ser-