Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/49

Ta strona została przepisana.

deczność. Zjawił się do nas, wdziawszy przedtem żakiet, i usiadł w fotelu opróżnionym przez parowcowego kapitana, który ponownie kiwnął mi głową i wyszedł z krótkim, trzeszczącym śmiechem. Zapanowało głębokie milczenie. Trzymając na mnie swój ociężały wzrok, Jacobus zdawał się drzemać z otwartemi oczyma. Jednak czułem, że ciężkie jego spojrzenie do głębi mię bada. W ogromnej pieczarze sklepu ktoś jął zabijać gwoźdźmi pakę, snać fachową ręką: pac — pac... pac — pac — pac. Dwaj inni fachowcy, jeden głosem niskim i nosowym, drugi świdrującym w uszach i szczekliwym, zaczęli jakby litanję sprawdzania faktur.
— Trzycalowy kordel maniljowy, pół kłębu.
— Dobrze.
— Sześć par sprzęgieł.
— Dobrze.
— Sześć puszek zup — komplet, trzy pasztetu, dwie szparagów, czternaście funtów tytoniu — kajuta.
— Dobrze.
— To dla tego kapitana, który tu był przed chwilą — rzekł piersiowym półgłosem niezachwiany Jacobus. — Te obstalunki z parowców to drobiazg. Skubią po drodze to co im potrzeba narazie. Ten pan będzie w Samarangu przed upływem dwu tygodni. Bardzo małe zamówienie, doprawdy.
Wywoływanie pozycyj szło w sklepie w dalszym ciągu; nadzwyczajna mieszanina różnorodnych części składowych, pędzli malarskich, yorkshir’skich delikatesów etc., etc....
— Trzy worki najprzedniejszych ziemniaków — wyczytywał głos nosowy.
Tu Jacobus zamrugał powiekami, jak śpiący człowiek,