Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/50

Ta strona została skorygowana.

którego obudzono szturchnięciem, i ujawnił cokolwiek ożywienia. Na jego rozkaz, wykrzyknięty w głąb sklepu, jakiś mizdrząco uśmiechnięty, półkolorowy pisarek, o suto namaszczonych olejem kędziorkach i z obsadką pióra zatkniętą za ucho, wniósł próbkę z sześciu kartofli, które ustawił na stole w ordynku paradowym.
Znaglony do przyjrzenia się ich piękności, obrzuciłem zimnym i nieprzyjaznym błyskiem oczu. Najspokojniej w świecie Jacobus zaproponował mi, żeby zrobić u niego obstalunek na dziesięć lub piętnaście tonn — tonn! Nie wierzyłem uszom. Moja załoga nie zjadłaby takiej porcji przez rok; a kartofel (wybaczcie mi tę praktyczną uwagą) to łatwo psująca się ładuga. Myślałem, że żartuje, lub że chce się przekonać, czy nie jestem jakimś niewypowiedzianie głupim niedołęgą. Ale jego zamiar nie był tak prosty. Okazało się, że rozumiał on kupno na mój własny rachunek.
— Proponuję panu kawałek interesu, panie kapitanie. Nie oznaczę wysokiej ceny.
Powiedziałem mu, że nie przybyłem tu handlować i nawet dodałem szyderczo, że zbyt dobrze wiem, jak się kończy tego rodzaju spekulacja. Westchnął i założył ręce na żołądek z gestem przykładnego wyrzeczenia się. Podziwiałem jego bezwstydny spokój. Zaczem, jakby się budząc:
— Może pan zapali cygaro, kapitanie.
— Nie, dziękuję. Nie palę cygar.
— Tym razem! — szepnął cierpliwym szeptem, wzmożonym do okrzyku.
Nastąpiła melancholijna cisza milczenia. Wiecie, jak czasami ktoś uzewnętrznia głębię i przenikliwość myśli, o którą nie można go było podejrzewać, to jest, inaczej mó-