Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Co to się twemu ojcu znów ubrdało?
Młode stworzenie wzruszyło ramionami tak wyraziście, że aż ten ruch targnął i zachwiał całem jej ciałem w luźnej matince; i głosem niespodzianie opryskliwym i zadzierzystym, a jednakże ponętnym dla zmysłów, jak pewne gatunki naturalnych świeżych win, które się pija z gustem:
— To jakiś tam kapitan. Daj mi spokój — dobrze?
Bujak zakołysał się szybciej, starczy głos zapiszczał jak gwizdka.
— Z ciebie i twego ojca dobrana parka. On nie ma żadnych skrupułów — to przecież wiadomo. Ale tegom się nie spodziewała.
Pomyślałem, że najwyższy czas przewietrzyć moją zależałą francuszczyznę. Nadmieniłem skromnie ale stanowczo, że tu chodzi o interes handlowy. Mam do omówienia pewną sprawę z panem Jacobusem.
Natychmiast wydała szyderczy pisk: — Biedne niewiniątko. — Zaczem, zmieniając ton: — Sklep jest do interesów. Dlaczego pan nie idziesz rozmówić się z nim w sklepie?
Szalony pośpiech jej robiących drutami palców mógł przyprawić o zawrót głowy; i znów z kwikliwem oburzeniem:
— Siedzieć tu, wybałuszać oczy na dziewczynę — to pan nazywasz sprawą handlową?
— Nie — rzekłem potulnie: — ja to nazywam rozkoszą — i nadspodziewaną rozkoszą. I jeśli panna Alicja nie ma nic przeciw — —
Zrobiłem półobrotu ku niej. Cisnęła mi gniewne i wzgardliwe „Nie dbam o to!...“ i, opierając łokcie na kolanach, objęła dłońmi podbródek — niewątpliwie podbródek