Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/75

Ta strona została skorygowana.

— Przekona się pan, że wszystko jest w porządku, kapitanie.
— Mówiłeś pan w tej sprawie z bratem? — Wyraźna zdjęła mię trwoga. — I to dla mnie? Przecież on musiał wiedzieć, że tylko mojemu okrętowi zależało na workach. Jakimże w świecie sposobem — —
Znów otarł czoło. Spostrzegłem, że był ubrany z niezwykłą starannością, i w odzieży, której na nim przedtem nie widziałem. Unikał mego wzroku.
— Pan słyszałeś, rzecz prosta, ludzie mówią... Jest w tem dość prawdy... On... Ja... Myśmy rzeczywiście... przez wiele lat... — Głos mu się zniżył do zamierającego w śnie szeptu. — Miałem mu, widzi pan, jedną rzecz do powiedzenia, rzecz, która — —
Szept ustał. Nie powie, co to była za rzecz. Mniejsza z tem. Pilno mi było zanieść nowinę najemcom, i czem prędzej wróciłem na werandę po kapelusz. Na hałas, jaki sprawiłem, dziewczyna wolno podniosła oczy i spojrzała w moim kierunku; nawet stara ciotka przerwała swoją robótkę. Stanąłem na moment i w uniesieniu krzyknąłem:
— Z pani ojca — zuch, panno Nie-Dbam. Zuch jest.
Moja ochoczość była przyjęta niechętnie i z pogardliwem zdziwieniem. Gdym czmychał przez pokój stołowy, Jacobus pochwycił mię pod ramię z niezwykłą poufałością, jakby familjanta, i, ciężko dysząc, wysapał mi propozycję względem „talerza zupy“ na dzisiejszy wieczór. Odrzekłem niedbale: — „Mm? Co? A, dziękuję! Zapewne. Z przyjemnością“ — i wymknąłem się. Obiadować z nim. Naturalnie. Przez samą wdzięczność — —
Ale w jakieś trzy godziny potem, w cichej i mrocznej ulicy, zabrukowanej okrąglakami, uświadomiłem sobie, że to nie sama tylko wdzięczność posuwa moje kroki do tego