Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/88

Ta strona została przepisana.

cją, jakąś wykrętną prowokacją, której istoty chciałem dociec. Rzekłem brutalnie:
— Więc co? Czy pani myśli, że nie powiem pani prawdy?
Zerknęła na mnie z pod oka przelotnie i wyszeptała samemi tylko nabrzmiałemi dąsem wargami:
— Ja myślę, że pan nie będzie śmiał.
— Czy pani sobie wystawia, że się pani boję? Co u licha... Otóż, a zresztą może być, że ja dokładnie nie wiem, poco tu przychodzę. Powiedzmy z panną Jacobus, że po nic dobrego. Chociaż miewa pani z nią utarczki od czasu do czasu, ale zdaje się, że pani wierzy jej uwłaczającym mi bredniom.
Odrzekła cierpko:
— A komuż innemu mam wierzyć?
— Nie wiem — musiałem wyznać, ujrzawszy ją nagle bez żadnego oparcia i werdyktem szanownego towarzystwa moralnie wyobcowaną. — Mnie pani może wierzyć, jeśli chodzi o wybór.
Poruszyła się zlekka i spytała natychmiast, jak gdyby usiłując mnie wybadać:
— Co pan ma za interes z papą?
— Czyżby pani nie wiedziała, jaki jest rodzaj zajęć pani ojca? No, no!... Sprzedaje prowjanty okrętom.
Znów zesztywniała w swej skurczonej pozie.
— Nie to. Co sprowadza pana tu — do tego domu?
— A jeżeli powiem, że to pani? Czy nie nazwie pani tego interesem? Nieprawdaż? Ale dość, porzućmy ten przedmiot. To do niczego nie prowadzi. Mój okręt będzie gotów do morza na pojutrze.
Szepnęła — najwyraźniej przestraszona: „Tak niedługo“, zerwała się raptem, podeszła do stolika i nalała sobie