Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/95

Ta strona została przepisana.

mi! — jak gdybym miał do czynienia z śmiertelnym wrogiem. Co do niej, nie wymówiła ani jednego słówka. Wpartemi w moją pierś rękami odpychała mię z całej siły, nie mogąc przełamać uścisku opasujących ją ramion. Pominąwszy to, że najzupełniej teraz, zda się, wytrzeźwiała, oczy jej nie dawały mi żadnego dla jakiejkolwiek bądź orjentacji wątku. Spotykając się z jej czarnem, wlepionem we mnie spojrzeniem, zdawało mi się, jakbym patrzał w głęboką studnię, i całkiem nie byłem przygotowany na zmianę taktyki. Nie usiłując rozerwać mych rąk, cisnęła mi się na pierś i, ruchem falistym, wężowym, ześliznąwszy się prędko wdół, jak przy nurkowaniu, wysunęła mi się zręcznie. Odbyło się to bardzo szybko; ujrzałem, jak schwyciła tren swej zarzutki i pobiegła ku drzwiom na końcu werandy nie zanadto zgrabnie — wydało mi się, że nieco kuleje — a potem zniknęła; drzwi obróciły się za nią tak bezszelestnie, że nie mógłbym wierzyć w to, czy je na dobre zamknęła. Podejrzewałem, owszem, że czarne jej oko podgląda teraz przez szparkę, co też ja porabiam. A ja nie mogłem się zdecydować, zali mam w tym kierunku pogrozić pięścią, czy wysłać całus powietrzny.

VI

Ani jedno ani drugie nie odpowiadało moim uczuciom. Zapatrzony we drzwi, namyślałem się i wkońcu nie zrobiłem ani tak, ani owak. Napomnienie jakiegoś szóstego zmysłu — być może zmysłu poczuwania się do winy, tego zmysłu, który zawsze działa, niestety, poniewczasie — ostrzegło mię, że trzeba się obejrzeć, i naraz uświadomiłem sobie, że w zakończeniu tego burzliwego epizodu zanosi się na coś, co może nastręczyć powód do żywej obawy. We