Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/99

Ta strona została przepisana.

pan? — byłoby rzeczą dla mnie dobrą handlować, powiedzmy, z panem?
Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Wciąż patrzał na trzewik, któr teraz zmiął, ścisnąwszy go przez środek, tak że zdartym noskiem i wysokim obcasem wystawał z obu stron jego ciężkiej pięści.
— To będzie całkiem w porządku — rzekł, spojrzawszy mi prosto w twarz nareszcie.
— Jest pan tego pewien?
— Najzupełniej, nie będzie pan miał nic do zarzucenia, kapitanie.
Wyrzekł te swoje utarte frazesy zwykłym, łagodnie przytłumionym głosem i wytrzymał mój twardy, badawczy wzrok, nawet nie mrugnąwszy powieką.
— A zatem, handlujmy — rzekłem, ustępując. — Zawziął się pan na to, jak widzę.
Nie chciałem jawnego skandalu, lecz pomyślałem, że zachowanie pozorów przyzwoitości może mię zczasem drogo kosztować. Powziąłem dla Jacobusa, dla siebie samego i dla wszystkich razem mieszkańców tej wysepki jedno łączne obrzydzenie, tak jak gdybyśmy byli współuczestnikami jakiejś haniebnej ugody. A ów pamiętny mi widok Perły Oceanu z szcześćdziesięciomilowej oddali, ta lazurowa, przezrocza wizja na morzu; ten nieziemski, niepokalany cud, wywołany snać magją czystego piękna, zdawał mi się teraz jakąś dreszcze budzącą okropnością. Czyż to był ten mój udział szczęścia — ten miraż wyspy na tle oparów wodnych — to rzadkie zjawisko, które dla mnie w swem twardem sercu zachowała dola i które taiła pod omgloną i jakby z czarodziejskich snów postacią?
Czyż to był ten mój udział szczęścia?
— Ja myślę — odezwał się raptem Jacobus po czemś,