Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę tylko z rzeczy, z któremi się stykali (a i to niedokładnie) — lecz niezdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał im niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczami bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami pojawiali się tłumnie na dziedzińcu stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy ich zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał zgóry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:
— Popatrzno — o tam! widzisz tego draba i tego drugiego, z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż to za śmieszna bestja!
Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki, napchanej krajowym tytuniem, zbliżał się zawadjackim krokiem, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłem a pobłażliwem.
— Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Nie można powiedzieć, aby przyszli nie w porę. Popatrzno na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od