Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

kolan — do niczego. To żaden materjał na kawalerzystów. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brrr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na duch cywilizacji w składzie zawarty) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż gałganów.
Kayerts przytakiwał.
— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Jak się porozumiecie, przyjdę, żeby zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi. — To jest plemię, które mieszka tam w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.
Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki, otaczającej handlową stację, nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły nieuchronne powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownem milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z temi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili