Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocnił krzyż na grobie.
— Dostawałem zeza, ile razy tamtędy przechodziłem — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie bez zeza nie mogłem na niego patrzeć. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznem drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrobiłem.
Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; nosił wokoło bioder przepaskę z białego płótna i sparszywiałą skórę pantery na plecach. Zbliżał się, stawiając długie kroki kościstemi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólną własnością Kayertsa i Carliera, przykucał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając sobie zajęcia, odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: „Jakże się miewasz, stary bałwanie?“ przyczem uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego i niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla tajemniczych swoich celów, których zgłębianie nanicby się nie
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/111
Ta strona została skorygowana.