Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

kształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą przestrzeń swej dziedziny. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromemi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie pustki; które w niewytłumaczony sposób zdawało się próżne wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał nam się krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca — niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia — oderwany był i od wczoraj i od jutra.
Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swojego państwa. „Wszystko to moje!“ Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawem ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu cięży — ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pe-