Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/208

Ta strona została przepisana.

znaczenia spojrzeniem lub słowem, a przygodnym wędrowcom trudno jest pozyskać domowe duchy samotnika, które czyhają na podróżnych, chcąc wywrzeć na nich zemstę za złośliwość swego ludzkiego władcy. Białych te sprawy nic nie obchodzą, ponieważ są niewierzący i pozostają w zmowie z Ojcem Zła, który osłania ich od szwanku i wiedzie przez ukryte niebezpieczeństwa tej ziemi. Na przestrogi prawowiernych biali odpowiadają z lekceważeniem i niedowiarstwem. Cóż na to poradzić?
Tak rozmyślali wioślarze, kładąc się całym ciężarem na końce długich żerdzi. Wielka łódź sunęła prędko, gładko i bezszelestnie ku polance Arsata. Wreszcie rozległ się łoskot tyk rzuconych na dno łodzi, zabrzmiał głośny pomruk: „Chwała Allahowi!“ i łódź uderzyła lekko o pokręcone pale przed domkiem.
Wioślarze zadarli głowy i krzyknęli zgrzytliwym chórem: „Arsat! hej, Arsat!“ Nikt się nie pokazał. Wówczas biały jął wspinać się po niezdarnie skleconej drabinie, prowadzącej na bambusową platformę. Juragan łodzi rzekł kwaśno:
— Wieczerzę ugotujemy w sampanie i przenocujemy na wodzie.
— Podajcie mi derki i kosz — rozkazał krótko biały.
Klęknął na brzegu platformy aby odebrać zawiniątko. Potem łódź odpłynęła, a biały powstał i znalazł się naprzeciw Arsata, który wyszedł właśnie z niskich drzwi szałasu. Był to człowiek młody, potężnie zbudowany, o szerokiej piersi i ramionach muskularnych. Odziany był tylko w sarong; na głowie nic nie miał. Wielkie, łagodne jego oczy potrzały żarliwie w białego, ale głos i obejście były spokojne, gdy spytał bez słowa przywitania:
— Czy masz lekarstwo, tuanie?