Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/210

Ta strona została przepisana.

wiernym doradcą i walczyć nieustraszenie u boku białego przyjaciela. Lubił go — może nie do tego stopnia, jak się lubi wiernego psa — jednak lubił go dostatecznie, aby służyć mu pomocą o nic nie pytając, aby w nawale zajęć wspomnieć niekiedy przelotnie i mglisto samotnego mężczyznę i długowłosą kobietę o śmiałej twarzy i oczach jaśniejących triumfem — dwoje ludzi, żyjących razem w leśnej kryjówce — samotnych i trwożnie unikanych.
Biały wyszedł z szałasu w chwili, gdy olbrzymia łuna zachodu gasła, zdmuchnięta przez szybkie, skradające się cienie, które wypełzły jak czarna, nieuchwytna mgła z pomiędzy szczytów drzew i rozsnuły się po niebie, chłonąc szkarłatny żar obłoków i wspaniałą purpurę uchodzącego dnia. Po chwili wszystkie gwiazdy zabłysły nad głęboką czernią ziemi i wielka laguna zajaśniała nagle odbitemi światełkami, niby owalny szmat gwiaździstego nieba, ciśnięty w beznadziejną, przepastną noc dzikiej głuszy. Biały posilił się zapasami, wyjętemi z koszyka, poczem zebrał kilka patyków leżących na platformie i rozpalił małe ognisko — ale nie dla ciepła; chodziło mu o dym, chroniący przed moskitami. Otulił się w koce i siedział, wsparty o trzcinową ścianę domku, paląc w zamyśleniu papierosa.
Arsat wyszedł z chaty bez szelestu i przykucnął przy ogniu. Biały poruszył zlekka wyciągniętemi nogami.
— Oddycha — rzekł cicho Arsat, uprzedzając pytanie, którego się spodziewał. — Oddycha i goreje wielkim ogniem. Nie mówi nic; nie słyszy nic; i goreje!
Urwał i zapytał po chwili spokojnym, obojętnym głosem:
— Tuanie... czy ona umrze?