Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/213

Ta strona została przepisana.

Krótkie, nikłe westchnienie powstrzymało na mgnienie oka jego słowa, które płynęły niepodkreślone żadnym gestem, żadnem poruszeniem.
— Gdy minął czas wojny i zamieszek i gdy opuściłeś mój kraj w pogoni za swemi pragnieniami, których my, wyspiarze, zrozumieć nie możemy — mnie i memu bratu przypadło znów w udziale nosić miecz za władcą, jak to czyniliśmy i dawniej. Wiesz, że pochodzimy z wielkiego rodu i rasy królewskiej i że bardziej niż ktokolwiek byliśmy godni piastować znamię władzy na prawem ramieniu. A w czasach pomyślności Si Dendring zaszczycał nas swoją łaską, tak jak my w czasach smutku staliśmy przy nim wiernie i nieustraszenie. Nastał czas pokoju. Czas łowów na jelenie i walk kogucich; czczej gadaniny i głupich swarów między mężami, których brzuchy są pełne a broń rdzewieje. Lecz siewca śledził bez trwogi wzrost młodych pędów ryżu, a kupcy snuli się ciągle; wyruszali chudzi i powracali utuczeni na wody naszej spokojnej rzeki. Przywozili także wieści. Przywozili kłamstwa i prawdę razem zmieszane, tak, że żaden mąż nie wiedział kiedy się radować, a kiedy smucić. Słyszeliśmy także i o tobie, tuanie. Widziano cię tu i widziano cię ówdzie. A ja cieszyłem się, że o tobie słyszę, bo nasze burzliwe czasy żyły w mej pamięci i wspominałem cię zawsze — aż nadszedł czas, gdy oczy moje nic już w przeszłości widzieć nie mogły, bo ujrzały tę, która umiera tam w chacie.
Urwał i wyszeptał przejmującym głosem: — O Mara Bahia! O dolo! — Po chwili ciągnął znów nieco głośniej.
— Niema gorszego wroga i niema lepszego przyjaciela nad brata, tuanie, gdyż brat wie wszystko o drugim, a w doskonałej wiedzy leży i dobra i zła siła. Kochałem mego brata. Poszedłem więc do nie-