Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/218

Ta strona została przepisana.

nął dalej z ponurym szumem — powiew głośny i krótki, niby niespokojne westchnienie ziemi w śnie pogrążonej.
Arsat mówił dalej spokojnym, cichym głosem:
— Wpędziliśmy czółno na biały brzeg zatoczki, obok długiego języka lądu, który zdawał się zagradzać drogę; był to wydłużony, lesisty przylądek, wstępujący daleko w morze. Mój brat znał to miejsce. Za przylądkiem leży ujście rzeki, a przez dżunglę biegnie wąska ścieżka. Rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy trochę ryżu. Potem legliśmy spać na miękkim piasku w cieniu naszego czółna, a ona czuwała. Ledwie zdążyłem zamknąć oczy, gdy rozległ się jej krzyk ostrzegawczy. Zerwaliśmy się. Słońce zdążyło już przebiec pół nieba a u wjazdu do zatoki ujrzeliśmy prao pełne wioślarzy. Poznaliśmy je odrazu; było to prao naszego radży. Załoga opatrywała brzeg: ujrzeli nas. Uderzyli w gong i skierowali prao do zatoczki. Poczułem, że serce zamiera mi w piersi. Diamelen siadła na piasku i ukryła twarz w dłoniach. Niepodobna było uciec morzem. Mój brat zaśmiał się. Miał strzelbę, którą dałeś mu, tuanie, zanim od nas odszedłeś — ale została nam tylko garść prochu. Rzekł prędko: „Uciekaj z nią tą ścieżką. Ja ich zatrzymam, gdyż broni palnej nie mają, a lądowanie w obliczu wroga zbrojnego w strzelbę jest pewną śmiercią dla wielu. Uciekaj z nią. Po drugiej stronie lasu jest domek rybaka — i łódź. Wystrzelę wszystkie ładunki i pobiegnę za wami. Umiem biec bardzo szybko i, zanim zdążą się zbliżyć, będziemy już daleko. Powstrzymam ich jak najdłużej, bo przecież ona jest tylko kobietą, która nie umie ani biec, ani walczyć — a jednak trzyma w słabych dłoniach twoje serce“. Przyczaił się za czółnem. Korab się zbliżał. Biegliśmy oboje, a biegnąc ścieżką, posłyszeliśmy strzały. To brat mój strzelił raz i drugi — i gong przestał dźwięczeć. Za nami