gunę, zacierając powoli migotliwe wizerunki gwiazd. Wkrótce tuman białych oparów spowił ziemię; kotłował się w mroku, zimny i szary, zataczał bezszelestne wiry naokoło pni i snuł się wkrąg platformy, a chata zdawała się pływać po niespokojnej i nieuchwytnej złudzie morza. Tylko hen woddali szczyty drzew znaczyły się na migotliwem niebie, niby jakieś wybrzeże ponure i beznadziejne — kraina złudna, czarna i bezlitosna.
Głos Arsata zabrzmiał donośnie w głębokiej ciszy.
— Miałem ją tutaj! Miałem ją! Dla zdobycia jej byłbym stanął do walki z całym światem. Moja była — a teraz...
Słowa jego zagasły, pochłonięte przez odległą pustkę. Urwał i zdawał się nasłuchiwać jak zamierają gdzieś daleko — bezradne i nieodwołalne. Potem rzekł spokojnie:
— Tuanie, kochałem mego brata.
Chłodny powiew przejął Arsata dreszczem. Wysoko nad jego głową, wysoko nad niemem morzem mgły, zwisające listowie palm odezwało się żałobnym, konającym łopotem. Biały wyprostował nogi. Nie podnosząc głowy, wyszeptał smutno z brodą wspartą o pierś:
— Każdy kocha swojego brata.
Arsat wybuchnął nagle gwałtownym, namiętnym szeptem:
— Czyż mogłem dbać o to, kto ginie? Pragnąłem spokoju dla swego serca.
Wydało mu się, że coś zaszeleściło w chacie; nasłuchiwał przez chwilę a potem wszedł do środka. Biały podniósł się. Nadpływał powiew w kapryśnych podmuchach. Gwiazdy zbladły, jakby cofnąwszy się w mroźne głębie nieskończonej dali. Chłodny powiew ustał; zupełny spokój i głucha cisza panowały przez chwilę. Nagle z za czarnej, falistej linji lasów słup
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/220
Ta strona została skorygowana.