Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/221

Ta strona została skorygowana.

złotego światła strzelił w niebo i rozsypał się nad półkolem wschodniego horyzontu. Słońce wzeszło. Mgła wzniosła się i podarła na ruchliwe strzępy, rozpraszając się w zwiewnych girlandach, a odsłonięta laguna ukazała się — gładka i czarna — w głębokim cieniu pod zwartą ścianą drzew. Biały orzeł wzleciał nad wodą ukośnym, ciężkim lotem, wzniósł się w jasność słoneczną i promieniał przez chwilę olśniewającym blaskiem, wreszcie — wzbijając się coraz wyżej — stał się czarną, nieruchomą plamą, aż rozpłynął się w błękicie, jak gdyby ziemię na zawsze porzucił. Biały stał przed drzwiami, patrząc w niebo i usłyszał wewnątrz chaty pomruk bezładnych, szalonych słów, zakończonych głośnym jękiem. Nagle Arsat wyszedł, potykając się, z wyciągniętemi ramionami; zatrząsł się i stał nieruchomo jak osłupiały. Wreszcie wyrzekł:
— Już nie goreje.
Naprzeciw niego ukazał się rąbek słońca nad wierzchołkami drzew i wznosił się spokojnie coraz wyżej. Powiew ochłódł; wspaniały blask spłynął na lagunę i roziskrzył się na pomarszczonej wodzie. Las wyszedł z rannego półcienia i zarysował się wyraźnie, jak gdyby przybiegł bliżej i zatrzymał się wśród wielkiego poruszenia rozdygotanych liści, chwiejących się gałęzi, rozkołysanych konarów. W bezlitosnym blasku słońca szept nieświadomego życia potężniał wciąż i przemawiał niezrozumiałemi głosami, które snuły się wokoło niemego mroku tej ludzkiej niedoli. Oczy Arsata jęły zwolna błądzić, wreszcie utkwiły we wschodzącem słońcu.
— Nic nie widzę — rzekł do siebie półgłosem.
— Niema też nic do zobaczenia — rzekł biały i, podszedłszy do brzegu platformy, skinął na łódź. Słaby okrzyk przypłynął z laguny i sampan skierował się ku chacie przyjaciela duchów.