Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Jeśli chcesz ze mną wyruszyć, poczekam na ciebie przez cały ranek — rzekł biały, patrząc w dal na wodę.
— Nie, tuanie, — odpowiedział łagodnie Arsat. — Nie będę jadł ani spał w tym domu, póki nie zobaczę mojej drogi. Teraz nie widzę nic — nic! Niema na świecie jasności ani spokoju, ale jest śmierć — śmierć dla wielu. Byliśmy synami jednej matki, a ja odbiegłem go otoczonego przez wrogów; ale teraz powrócę.
Odetchnął głęboko i mówił dalej sennym głosem:
— Za chwilę będę widział dość jasno, aby móc uderzyć — uderzyć... Ale ona nie żyje i... teraz... tylko ciemność.
Rozpostarł szeroko ramiona, potem opuścił je bezwładnie i stał bez ruchu z twarzą zmartwiałą i wzrokiem kamiennym, utkwionym w słońcu. Biały zeszedł do łodzi. Wioślarze przebiegali żywo wzdłuż jej boków, spoglądając przez ramię ku początkowi mozolnej podróży. Wysoko na rufie siedział markotny sternik z głową omotaną w białe gałgany i puścił wiosło, które wlokło się po wodzie. Biały, wsparty oburącz o strzechę z traw, służącą za dach małej kabiny, spoglądał wtył na świetlisty, pomarszczony szlak łodzi. Podniósł oczy, zanim sampan zdążył opuścić lagunę. Arsat stał wciąż nieruchomo. Stał samotny w przenikliwym blasku słońca i, skroś wielką jasność bezchmurnego dnia, patrzył w mroczną krainę złudzeń.