rozprawialiśmy uroczyście o interesach. Na początku naszej znajomości dzieliła go ode mnie jego wspaniałość, moje nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał się do realnego życia i przesłaniał je fantastycznością barw i kształtów. Liczna świta tłoczyła się wokoło Karaina; nad jego głową szerokie ostrza włóczni tworzyły najeżoną aureolę z żelaza; odgradzał go od ludzkości połysk broni, lśnienie jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem słońca żegnał nas ceremonjalnie i odjeżdżał pod czerwonym parasolem, otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały jednocześnie, zanurzając się z potężnym pluskiem, który rozbrzmiewał głośnem echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumień olśniewającej piany wlókł się za flotyllą. Łodzie wydawały się bardzo czarne wśród białego syku wody; głowy w zawojach chyliły się wtył i naprzód; mnóstwo ramion w czerwonych i żółtych rękawach wznosiło się i opadało jednym ruchem; włócznicy stojący w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszczące jak u bronzowych posągów; strofy pieśni, skandowanych półgłosem przez wioślarzy, kończyły się w miarowych odstępach żałosnym krzykiem. Orszak malał w oddali, urywała się pieśń; wysiadali i roili się na brzegu w długich cieniach padających od zachodnich wzgórz. Promienie słońca ociągały się jeszcze lgnąc do purpurowych szczytów; widzieliśmy wyraźnie Karaina, wiodącego orszak ku swemu częstokołowi. Szedł z gołą głową, wielki i ociężały, wyprzedzając o dobry kawał luźno rozsypaną świtę i podpierał się miarowo hebanową laską, sięgającą mu wyżej głowy. Mrok gęstniał szybko; pochodnie błyskały od czasu do czasu za krzakami; raz czy dwa razy rozległy się przeciągłe nawoływania w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaciągała gładką zasłonę na wybrzeże, światła i głosy.
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/24
Ta strona została skorygowana.