pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady. Dymiące, czerwone płomienie chwiały się na wysokich żerdziach: ognisty blask przebiegał po twarzach, lgnął do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z metalowych półmisków, stojących na cienkich matach. Ten nieznany awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnem kołem drewniane misy; brunatne ręce krążyły nad śnieżnemi stosami ryżu. Karain, siedząc nieco nauboczu na prostej ławie, wspierał na dłoni spuszczoną głowę, a obok niego jakiś młodzieniec improwizował rapsod, sławiący jego mądrość i odwagę. Pieśniarz kiwał się rytmicznie, tocząc rozgorzałym wzrokiem; stare kobiety dreptały wokoło z półmiskami, a biesiadnicy siedzący na piętach podnosili głowy, aby wsłuchiwać się z powagą, nie zaprzestając jedzenia. Pieśń triumfu rozbrzmiewała w nocnem powietrzu; strofy płynęły ponure i ogniste, jak myśli pustelnika. Uciszył je gestem: „Dosyć!“ W oddali chichotał puszczyk, rozkoszujący się głębokim mrokiem w gąszczu listowia; nad głowami biegały po dachu jaszczurki, nawołując się łagodnie; suche liście w strzesze szeleściły; gwar zmieszanych głosów potęgował się nagle. Karain, powiódłszy wkrąg trwożnem spojrzeniem, jak człowiek zbudzony w nagłem poczuciu niebezpieczeństwa, rzucał się wtył i pod wzrokiem starego czarownika uspakajał się stopniowo, podejmując znów z szeroko rozwartemi oczyma wątłą nić swoich marzeń. Wszyscy wokoło śledzili zmianę w usposobieniu pana; gwar ożywionej rozmowy przycichał jak fala na płytkim brzegu. Władca zamyślony! I ponad szmer zniżonych głosów wybijał się tylko lekki szczęk broni, jakieś pojedyńcze, głośniejsze słowo, wyraźne i samotne, lub też poważne brzęknięcie wielkiej miedzianej tacy.
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/31
Ta strona została skorygowana.