przycisnął wielką dłoń do wibrujących strun i brzęk zamarł. Wstałem z krzesła.
— Nie słyszeliśmy okrzyknięcia waszej łodzi! — zawołałem.
— Łodzi?... Ależ ten człowiek dostał się tu wpław — wycedził Hollis na swojej skrzyni. — Spojrzyjcie na niego!
Patrzyliśmy w milczeniu na Karaina, a on stał z obłąkanemi oczami, dysząc ciężko. Woda ciekła z niego, zbierała się w ciemną kałużę i biegła ukośnie przez podłogę kabiny. Usłyszeliśmy na pokładzie głos Jacksona, który wyszedł, aby spędzić naszych malajskich majtków ze schodków wiodących do kabiny; klął i groził wśród ciężkiego plusku ulewy. Wielkie wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli z przestrachu na widok ciemnej postaci wskakującej przez burtę — jakby wprost z morskiej otchłani — i zaalarmowali całą załogę.
Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami deszczu, błyszczącemi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas, przybrał pozę pełną niedbałej wyższości i rzekł, nie poruszając się wcale:
— Dajcie mu suchy sarong — ten mój — wisi tam w łazience.
Karain położył na stole kriss, rękojeścią ku sobie, i wykrztusił kilka słów zduszonym głosem.
— Co takiego? — spytał Hollis, który nic nie usłyszał.
— Usprawiedliwia się, że wszedł z bronią w ręku — rzekłem oszołomiony.
— Cóż to za ceremonjalny facet... Powiedz, że mu wybaczamy, jako naszemu przyjacielowi... I to jeszcze w taką noc — cedził Hollis. — Cóż się słało?
Karain wsunął przez głowę suchy sarong, mokry opuścił na ziemię i wystąpił z niego. Wskazałem mu
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/36
Ta strona została skorygowana.