Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

aż do szkunera, ale z twarzy jego wyzierało znużenie innego rodzaju — gniewna i trwożna udręka, jak po zmaganiu się z myślą, z pojęciem — z czemś nieuchwytnem, nie dającem ani chwili wytchnienia — z cieniem, z niczem — niezwyciężonem i nieśmiertelnem, które żeruje na naszem życiu. Znaliśmy owo coś równie dobrze, jak gdyby krzyknął nam jego nazwę. Pierś Karaina rozszerzała się raz po raz; zdawało się, że nie może opanować uderzeń serca. Miał przez chwilę władzę właściwą opętanym — władzę budzenia ciekawości, bólu, politowania i przerażająco bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które otaczają ludzką samotność. Oczy jego błądziły czas jakiś bez celu i zatrzymały się wreszcie. Rzekł z wysiłkiem:
— Uciekłem!... Przeskoczyłem częstokół, jak zbieg po klęsce! Biegłem w ciemnościach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołającego na brzegu czarnej wody... Zostawiłem go stojącego samotnie na brzegu. Płynąłem... wołał za mną... płynąłem...
Drżał od stóp do głowy, siedząc bardzo prosto i patrząc przed siebie. Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieliśmy. Nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Powiedziałem na chybił-trafił:
— Opanuj się!
Dźwięk mego głosu zdawał się go krzepić; zesztywniał nagle, żadnej zresztą na mnie nie zwracając uwagi. Przez chwilę nasłuchiwał, czy jakby czekał na coś, potem znów mówił dalej:
— On tu przyjść nie może — dlatego uciekłem do was. Do was, ludzie o białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnemi głosami. On nie może znieść waszej niewiary i waszej siły.
Zamilkł. Po chwili usłyszeliśmy cichy okrzyk:
— Ach! jakże silni są ludzie bez wiary!