Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/49

Ta strona została przepisana.

tąd uśmiechała się zawsze!... Widok jej dawał mi odwagę do zniesienia trudów i znoju; były to czasy ciężkie, lecz ona koiła moją troskę. Wędrowaliśmy cierpliwie, wciąż szukając. Poznaliśmy rozczarowania i zwodne nadzieje; poznaliśmy niewolę, chorobę, pragnienie, nędzę, rozpacz... Dosyć! — Znaleźliśmy ich!
Wykrzyknął ostatnie słowa i urwał. Twarz jego była niewzruszona, tak jak i cała postać; wyglądał na człowieka pogrążonego w transie. Hollis usiadł nagle i oparł się łokciami o stół. Jackson poruszył się, trącając łokciem gitarę. Żałosny brzęk napełnił kabinę zmąconem drganiem i zamarł powoli. A Karain zaczął znów mówić. Hamowana dzikość jego tonu zdawała się wzbierać jak głos przenikający z zewnątrz, jak dźwięk niewymówiony, choć słyszany; ten głos przepełnił kajutę i ogarnął gwałtownym, głuchym szmerem nieruchomą postać siedzącą w fotelu.
— Wyruszyliśmy do Atjeh, gdzie toczyła się wojna, lecz statek osiadł na mieliźnie i musieliśmy wylądować w Delli. Zarobiliśmy przedtem trochę pieniędzy i kupiliśmy strzelbę od kupców z Selangory, jedną jedyną strzelbę, która dawała ognia od iskry skrzesanej przez kamień. Niósł ją Matara. Wylądowaliśmy; mieszkało tam wielu białych ludzi, którzy uprawiali tytuń na zdobytych równinach — a Matara... Ale mniejsza z tem. Zobaczył go!... Tego Holendra... nareszcie!... Podpełzliśmy i zaczęliśmy go śledzić. Śledziliśmy go dwie noce i jeden dzień. Miał dom — duży dom na polance w pośrodku swoich pól; kwiaty i krzewy rosły naokoło; wąskie ścieżki z żółtej ziemi biegły wśród strzyżonej trawy, a gęste żywopłoty nie dawały ludziom przystępu. Trzeciej nocy przyszliśmy uzbrojeni i legliśmy za żywopłotem.
Bujna rosa zdawała się wsiąkać w nasze ciała