i mroziła nam szpik w kościach. Trawa, gałęzie, liście pokryte kroplami wody szare były w świetle księżyca. Matara, zwinięty w kłębek, drżał przez sen. Zęby szczękały mi tak głośno, że bałem się, aby ten hałas nie zbudził całej okolicy. Gdzieś daleko stróże pilnujący domów białych ludzi kołatali drewnianemi kołatkami i hukali w ciemnościach. I — jak każdej nocy — ujrzałem ją u swego boku. Już się nie uśmiechała!... Ogień męki palił się w mych piersiach, a ona szeptała ze współczuciem i litością, i słodyczą — jak to kobiety potrafią. Koiła ból mojej duszy; nachyliła nade mną twarz — twarz kobiety, która porywa serca mężczyzn i pozbawia ich rozumu. Była tylko moja i nikt jej nie mógł widzieć — nikt z żyjących. Gwiazdy przeświecały przez jej łono, przez rozpuszczone włosy. Zmógł mnie żal, i tkliwość, i smutek. Matara spał... Czy i ja spałem?... Matara potrząsał mojem ramieniem, a ogień słońca suszył trawę, liście, zarośla. Był dzień. Strzępy białej mgły wisiały wśród gałęzi.
Czy to była noc, czy też dzień? Znowu nic nie widziałem; aż wreszcie Matara zaczął szybko dyszeć, leżąc w trawie — i wtedy ją zobaczyłem. Zobaczyłem ich oboje. Wyszli przed dom. Usiadła na ławce pod murem, a gałęzie ciężkie od kwiatów pięły się wysoko nad jej głową, zwisały nad włosami. Trzymała na kolanach szkatułkę i patrzyła, licząc ile jej pereł przybyło. Holender stał tuż obok i spoglądał na nią. Uśmiechnął się do niej; białe jego zęby błysnęły; włosy nad wargami wyglądały jak dwa skręcone płomienie. Był wielki, i tłusty, i wesoły, i nieulękły. Matara wziął szczyptę świeżego prochu z zagłębienia dłoni, zdrapał panewkę paznokciem wielkiego palca i oddał mi strzelbę. Mnie! Wziąłem ją... O losie!
— Szepnął mi, leżąc na brzuchu: „Podpełznę blisko i rzucę się na nią... musi umrzeć z mojej ręki. Ty weźmiesz na cel tego tłustego wieprza. Niech zo-
Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/50
Ta strona została skorygowana.