Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/51

Ta strona została przepisana.

baczy jak zmywam swoją hańbę z oblicza ziemi — a potem... tyś mój przyjaciel — zabij pewnym strzałem“. — Nie rzekłem nic. Nie było powietrza w mej piersi — nie było powietrza na świecie. Matara znikł nagle. Zakołysała się trawa; potem krzak zaszeleściał. Podniosła głowę. Ujrzałem ją! Pocieszycielkę bezsennych nocy i dni mozolnych; towarzyszkę niespokojnych lat! Ujrzałem ją... Patrzyła wprost na miejsce, gdzie leżałem skulony. Była taka, jaką widywałem ją latami: wierną towarzyszką u mego boku. Patrzyła smutnemi oczami i miała uśmiech na wargach. Patrzyła na mnie... uśmiechała się! Ach, gdybym jej nie był obiecał, że nie umrze!
— Choć znajdowała się daleko, czułem ją obok siebie. Ręce jej pieściły mnie, a głos szeptał nademną, wkoło mnie: „Kto będzie twoją towarzyszką? Kto cię pocieszy, jeśli umrę?“ Spostrzegłem, że kwitnący gąszcz na lewo od niej drgnął zlekka... Matara był gotów... Krzyknąłem głośno: „Wracaj!“
— Zerwała się; kasetka spadła; perły rozlały się strumieniem u jej stóp. Wielki Holender toczył groźnemi oczami w blasku słonecznym. Strzelba podniosła się do mego ramienia. Klęczałem i czułem się niezłomny — niezłomniejszy od drzew, skał, gór. Ale przed długą, nieruchomą lufą — pola, dom, ziemia i niebo chwiały się tam i sam — jak cienie w lesie w wietrzny dzień. Matara wypadł z gąszczu; płatki poszarpanych kwiatów wzbiły się przed nim wysoko, jak pędzone burzą. Posłyszałem krzyk kobiety; ujrzałem, jak rzuca się z rozpostartemi ramionami przed białego człowieka. Była kobietą mego plemienia i krwi szlachetnej. One są takie! Posłyszałem jej krzyk pełen niepokoju i trwogi — i wszystko naraz stanęło jak wryte. Pola, dom, ziemia, niebo stanęły — a Matara skoczył na nią z podniesioną ręką. Pociągnąłem za cyngiel, ujrzałem iskrę, wystrzału nie