Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— Zmęczony byłem. Czy spałem? Nie wiem. Pamiętam, że szedłem szeroką ścieżką pod jasnem światłem gwiazd; a ten obcy kraj wydał mi się taki wielki, pola ryżowe takie rozległe, że gdy spojrzałem wokoło, zakręciło mi się w głowie z lęku przed przestrzenią. Potem zobaczyłem las. Zaciężyło mi radosne światło gwiazd. Skręciłem wbok ze ścieżki i wszedłem do lasu, który był bardzo ciemny i bardzo smutny.


V


Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby się od nas oddalał, aż wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyraźnie, niby krzyknięte w pogodny dzień z bardzo wielkiej odległości. Nie poruszał się wcale. Utkwił wzrok w ścianie za głową Hollisa, który siedział naprzeciw niego, również jak i on nieruchomy. Jackson odwrócił się bokiem i oparł łokieć o stół, ocieniając ręką oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchniętego przez złudę; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierzących, ratunku — przed myślą. Zapadło głębokie milczenie, pełne — zda się — bezszelestnych widziadeł, rzeczy żałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecność sprawiła, że ulgą i opieką wydało mi się głośne, tętniące tykanie dwóch okrętowych chronometrów, znaczących sekundy czasu w Greenwich. Karain patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spoglądałem na jego sztywną postać i myślałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej Odyssei zemsty, o wszystkich ludziach, którzy błądzą wśród złudzeń, o złudzeniach równie niespokojnych jak i ludzie; o złudzeniach wierności i złu-