Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/54

Ta strona została przepisana.

dzeniach wiarołomstwa; o złudzeniach, które dają radość, dają smutek, dają ból, dają spokój; o nieodpartych złudzeniach, oblekających życie i śmierć w pogodę, wzniosłość, mękę lub ohydę.
Rozległ się cichy głos; głos, który wypływał, zda się, z zewnątrz, z uśpionego świata, i przenikał do kabiny, w krąg światła rzucony przez lampę. To Karain mówił dalej.
— Mieszkałem w lesie. Ona już nie przyszła. Nigdy! Ani razu. Byłem sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczoną chatę na polance. Nikt tam nie zaglądał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi idących ścieżką. Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ryż, woda w strumieniu — i spokój! Co noc siedziałem samotnie przed chatą u niewielkiego ogniska. Wiele nocy przeszło nad moją głową.
— Aż jednego wieczoru, gdy posiliłem się i siedziałem przy ognisku, patrząc w ziemię, zacząłem wspominać swoje wędrówki. Nagle podniosłem głowę. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, szelestu, ni kroków — a jednak podniosłem głowę. Jakiś człowiek szedł ku mnie przez polankę. Czekałem. Zbliżył się bez pozdrowienia i przykucnął w świetle ogniska. Potem zwrócił się do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkiemi, zapadłemi oczami. Noc była zimna; ciepło zamarło w ognisku, a Matara wciąż we mnie patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiając go u ognia, w którym ciepło zamarło.
— Szedłem całą noc, cały dzień, a wieczorem rozpaliłem wielki ogień i usiadłem, aby czekać na niego. Nie przyszedł w krąg światła. Słyszałem, jak krążył wśród krzaków, to tu, to tam, — i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie jego słowa — słyszałem je już i dawniej: „Tyś mój przyjaciel. Zabij pewnym strzałem“.