Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/56

Ta strona została skorygowana.

władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela — i odzyskałem znów spokój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie; mądrość jego i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych... I naco to wszystko?... Uciekliśmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów walczyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpieczeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znów w niewolę. Niemasz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło, — który uciszał martwy głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znowu słyszę szept: „Zabij! zabij! zabij!“... Czy nie dosyć już zabijałem?
Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością. Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i krzyknął:
— Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekłości, nieszczęścia i zagłady, przysięgam — przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo napotkam!...
Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis pchnął ręką kriss, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Przestrach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej biali stali nad nim w nieco głupich pozach. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł kriss