Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/57

Ta strona została przepisana.

i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wyniosłem skinieniem głowy i wetknął za sarong, przyczem z drobiazgową starannością nadał krissowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam wgórę z surowym uśmiechem. Byliśmy zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie.
— Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestają zczasem mówić.
— Czy jestem kobietą, aby zapomnieć o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się opuścić? — wykrzyknął z gorzką urazą. Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie — ten okrutny miraż miłości i spokoju — wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone — jak każdemu świętemu, filozofowi, czy też półgłówkowi z pomiędzy nas wydaje się realnem i niezaprzeczonem jego własne życie. Hollis mruknął:
— Nie uspokoicie go waszemi komunałami.
Karain zwrócił się do mnie:
— Znasz nas, tuanie. Żyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki i nasze myśli. Żyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą. Do twego kraju — do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest dniem, a noc nocą i niczem więcej — ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a wszystkiem innem pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiają, gdzie każdy człowiek jest mądry, i swobodny, i spokojny.
— Świetnie powiedziane — mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu.
Karain zwiesił głowę: