Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Umiem pracować, i walczyć — i być wiernym — szepnął znużonym głosem — ale nie potrafię wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Weźcie mnie z sobą... Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę... Zadajcie mi jakiś czar!
Zdawał się wyczerpany do ostateczności.
— Tak, zabrać go do domu — rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu sobie. — To byłby także sposób. Wprawdzie i po salonach chodzą duchy i rozprawiają uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby napewno nagiem ludzkiem stworzeniem, takiem jak nasz książęcy przyjaciel... Nagiem... Obdartem! należałoby właściwie powiedzieć. Przykro mi za niego. Naturalnie, że niepodobna go zabrać. A koniec temu wszystkiemu będzie taki — ciągnął, patrząc na nas — koniec będzie taki, że pewnego pięknego dnia Karain oszaleje wśród swoich wiernych poddanych i wyśle, ilu się da, ad patres, zanim zdobędą się na wiarołomstwo i zdecydują się go zabić.
Skinąłem głową. Uważałem za więcej niż prawdopodobne, że taki koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, że dręczące myśli doprowadziły go do ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymałości i niewiele już brakowało, aby wpadł w specjalny rodzaj szaleństwa właściwy jego rasie. Wytchnienie, jakie miał za życia starego pielgrzyma, sprawiło, że powrotu męczarni znieść już nie mógł. To było jasne.
Podniósł nagle głowę; wydawało się nam przez chwilę, że się był zdrzemnął.
— Dajcie mi opiekę — albo dajcie mi waszą siłę! — zawołał. — Jakiś czar... jakąś broń!
I znów broda opadła mu na piersi. Popatrzyliśmy na niego, potem spojrzeliśmy po sobie z podejrzliwością i lękiem, jak ludzie, którzy natknęli się