Lecz Hollis pojawił się znowu, trzymając oburącz małą, skórzaną szkatułkę. Postawił ją ostrożnie na stole, spojrzał na nas i odetchnął przytem w dziwny sposób, jakby na chwilę zaniemówił, albo jakby miał moralne wątpliwości, czy wolno mu ową szkatułkę pokazać. Ale bezczelna i niezawodna mądrość młodości dała mu w mig porzębną odwagę. Rzekł, otwierając szkatułkę malutkim kluczykiem:
— No, chłopcy, zróbcie jak najbardziej uroczyste miny.
Prawdopodobnie wyglądaliśmy tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo spojrzał przez ramię i rzekł gniewnie.
— To nie są żarty! chcę coś dla niego zrobić. Wyglądajcież poważnie. Cóż u licha!... Czy nie stać was na trochę kłamstwa... dla dobra przyjaciela!
Karain zdawał się nie zwracać na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej — tak jak i nasze. Purpurowy atłas, którym szkatułka była wysłana, rozgorzał jaskrawą, barwną plamą w ponurej atmosferze; zjawił się wyraźny cel dla wzroku, przyciągający oczy.
Hollis patrzył z uśmiechem w głąb szkatułki. Odbył niedawno wycieczkę do kraju przez kanał. Nie było go przez sześć miesięcy i zjawił się w sam czas, aby wyruszyć na tę ostatnią wyprawę. Nigdy przedtem nie widzielimy tej szkatułki. Hollis trzymał nad nią ręce i mówił do nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała się poważna, jak gdyby wymawiał potężne zaklęcie nad przedmiotami leżącemi w szkatułce.