Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Hollis spojrzał przeciągle na Karaina, który przedstawiał w tej chwili obraz cichego podniecenia. Stał sztywno z głową wtył odrzuconą; toczył dziko błyszczącemi oczyma; rozdęte jego nozdrza drgały.
— A niech tam — rzekł wreszcie Hollis — to zacny chłop. Dam mu coś, czego będę doprawdy żałował.
Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się do niej wzgardliwie i wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki.
— Zrobię mu amulet; wiecie, taki, jak to chłopi noszą we Włoszech.
Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki, związał jej końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.
— No więc — rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie zbliska w oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałemi nagle oczami. Stanowili jaskrawy konrast; jeden stał nieruchomo jak bronzowy posąg, drugi — olśniewająco biały — wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały pod skórą błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który wspiera kolegę w ciężkiem położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na Hollisa:
— Młody jest, ale mądry. Wierz mu!
Karain pochylił głowę; Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową wstążkę i odstąpił wtył.
— Zapomnij i żyj w pokoju! — zawołałem.
Karain zdawał się budzić ze snu. „Ha!“ wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar. Rozejrzał się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła wpadła do kajuty. Był już ranek.