Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/66

Ta strona została przepisana.

głowy i zobaczyli swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia — potem okrzyk powitalny.
Karain opuścił nas i — zda się — znalazł się odrazu wśród wspaniałego przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany, z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krissa, w pozie wojennej; i, uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnem spojrzeniem zdobytą przez siebie piędź ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając zpowrotem życzenia długich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna; skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem, wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie stać nas było na nic innego. Karain stanął w łodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli w zdumieniu, niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli; co Karain myślał; ...co czytelnik myśli?
Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś postać zbliżyła się do niego jawnie i pokornie — bynajmniej nie jak duch rozżalony. Zobaczyliśmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym razie poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na jednej linji ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła rozróżnić granatową wstążkę u jego szyi i białą plamkę