na bronzowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się w lekkich skrętach nad głowami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galopowało ciężko po zielonem zboczu; smukłe postaci chłopców wywijających kijami ukazały się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowemi naczyniami na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpośród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesunąwszy się między dwoma stromemi przylądkami zamykającemi zatokę — i w tejże chwili Karain zniknął z naszego życia nazawsze.
Lecz pamięć o nim nie zaginęła. W kilka lat później spotkałem na Strandzie Jacksona. Wspanialszy był niż kiedykolwiek. Górował wysoko nad tłumem. Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał szerokoskrzydły kapelusz, ale brakowało mu kołnierza i kamizelki; wyglądał porywająco! wrócił dopiero co do domu — wysiadł na ląd tego samego dnia! Nasze spotkanie utworzyło wir w prądzie ludzkości. Śpieszący się ludzie wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali się raz jeszcze, aby spojrzeć na tego olbrzyma. Usiłowaliśmy wtłoczyć siedem lat życia w siedem wykrzykników, poczem, nagle zaspokojeni, ruszyliśmy statecznie jeden obok drugiego, udzielając sobie najświeższych nowin. Jackson rozejrzał się jak człowiek szukający znaków wodnych na morzu i stanął przed wystawą Blanda. Miał zawsze namiętność do broni palnej, zatrzymał się więc i przyglądał rzędowi sztucerów, doskonałych i srogich, wyciągniętych w szereg za taflą tkwiącą w czarnej ramie. Stałem obok niego. Zapytał nagle —