Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Czy pamiętasz Karaina?
Skinąłem głową.
— Przypomniało mi go to wszystko — ciągnął z twarzą tuż przy szkle... i widziałem jak drugi Jackson, potężny i brodaty, patrzy w niego z natężeniem z pomiędzy ciemnych i gładkich rur, które umieją leczyć tyle złudzeń.
— Tak; to mi go przypomniało — ciągnął powoli. — Czytałem dziś rano dzienniki; walczą tam znowu. Karain tkwi w tem napewno. Już on potrafi dopiec tym caballeros. No, szczęść mu Boże, biedakowi! Był doprawdy zdumiewający.
Szliśmy dalej.
— Ciekawy jestem, czy też czar okazał się skuteczny — pamiętasz, naturalnie, czar Hollisa. Jeśli był skuteczny, to nie zmarnowano nigdy sześciu pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy też pozbył się na dobre tego swojego przyjaciela? Mam nadzieję, że tak... Czy wiesz, zdaje mi się czasem, że — —
Stanąłem i popatrzyłem na niego.
— Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historja — rozumiesz?... Czy to mu się doprawdy wydarzyło?... Jak myślisz?...
— Mój drogi — zawołałem — byłeś za długo poza krajem. Cóż za pytanie! Spójrz tylko na to wszystko.
Wodnisty blask zajaśniał na zachodzie i zagasł między dwoma rzędami murów; łamane zbiorowisko dachów, kominy, złote litery rozpełzłe po frontach domów i ciemny połysk okien — wszystko trwało zrezygnowane i markotne pod zstępującym mrokiem. Cała długość ulicy, głębokiej, jak studnia, i wąskiej, jak korytarz, pełna była ciemnego i nieustannego ruchu. Do uszu bił gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków, przy wtórze głuchego i rozległego szmeru —