Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

szmeru o słabem tętnie, złożonego jak gdyby z gorączkowych oddechów, bijących serc, zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spoglądały przed siebie, nogi poruszały się spiesznie, płynęły bladawe twarze, kołysały się ramiona. A ponad tem wszystkiem wąski, poszarpany pas nieba przesłoniętego dymem wił się między wysokiemi dachami, rozpostarty i nieruchomy, jak zbrukany sztandar powiewający nad zbiegowiskiem motłochu.
— Ta-a-a-k — rzekł Jackson w zamyśleniu.
Wielkie szprychy dwukołowych dorożek obracały się zwolna u skraju chodników; bladolicy młodzian wlókł się znużony u boku swojej laski, a poły jego płaszcza trzepotały się niemrawo w pobliżu pięt; konie stąpały otrożnie po śliskim bruku, podrzucając łbami; dwie młode panienki o błyszczących oczach przeszły, żywo rozmawiając; piękny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i głaskał białego wąsa; sznur wysokich żółtych reklam z niebieskiemi literami zbliżał się chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szczątki rozbitego okrętu, płynące po rzece z kapeluszy.
— Ta-a-a-k — powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spoglądały na wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i twarde, jak oczy chłopca. Niezgrabny łańcuch czerwonych, żółtych i zielonych omnibusów toczył się, kołysząc, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drogę; grupka brudnych mężczyzn z czerwonemi chustkami na gołych szyjach czyhała na boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w błocie z twarzą pełną rozpaczy, wrzeszcząc przeraźliwie tytuł jakiegoś dziennika; a w oddali, wśród ruchliwych łbów końskich, tępego połysku uprzęży i tłoku lśniących karet, widniał ciemny policjant w hełmie, wyciągający sztywne ramię u skrzyżowania ulic.