giacomowej. Trudno przypuszczać, aby ją pociągało wysokie, inteligentne czoło i długie, rudawe wąsy nowego przyjaciela. Wyrażenie „nowy przyjaciel“ nie jest tu na miejscu. Nigdy przedtem przyjaciela nie miała i odczucie życzliwości, z którą Heyst się do niej odnosił, zachwycało ją już przez to samo, że było czemś zupełnie nowem. A przy tem każdy mężczyzna, niepodobny do Schomberga, wydawał się jej tem samem pociągający. Bała się panicznie hotelarza, który korzystał z tego, że mieszkała w głównym gmachu a nie w pawilonie wraz z innemi „artystkami“, i cały dzień krążył koło niej, milczący, pożądliwy i złowróżbny za osłoną wielkiej brody, albo napastował ją w cichych zakątkach i pustych korytarzach; zachodził z tyłu, szepcąc jej do ucha głębokim, tajemniczym głosem, w którym, mimo bardzo wyraźnych zamiarów hotelarza, dźwięczało jakieś ohydne obłąkanie.
Kontrast, który stanowiło spokojne, pełne ogłady obejście Heysta, napełniał dziewczynę szczególną rozkoszą i podziwem. Nigdy jeszcze nie zetknęła się z czemś podobnem. Może i zaznała kiedy w życiu dobroci, nigdy jednak nie zdarzyło się jej spotkać zwykłej uprzejmości. Pociągało ją to jako zupełnie nowe doświadczenie, niebardzo zrozumiałe, ale nadzwyczaj przyjemne.
— Mówię panu, że nie umiem sobie z nimi poradzić — powtarzała Heystowi; czasem mówiła to obojętnie, ale częściej potrząsała przytem głową z ponurem przygnębieniem.
Nie miała naturalnie ani grosza. Przerażali ją ci wszyscy „czarni ludzie“, którzy roili się naokoło. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, w jakim punkcie kuli ziemskiej się znajduje. Orkiestrę przewożono zwykle prosto z parowca do jakiegoś hotelu i trzymano tam
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/118
Ta strona została skorygowana.