jak się należy. Kosmaty, nieokreślony stwór, siedzący na bagażach na przedzie szalupy, miał na sobie kraciastą koszulę i niebieskie spodnie z grubego perkalu. Spoglądał w stronę swego pana niby czujne, wytresowane zwierzę.
— Pan pierwszy się do mnie odezwał — rzekł Schomberg, uderzając w swój męski ton. — Pan znał moje nazwisko. Gdzie panowie słyszeli o mnie — jeśli wolno spytać?
— W Manili — odrzekł natychmiast gość podróżujący dla przyjemności. — Od człowieka, z którym grałem raz w karty wieczorem w Kastylskim hotelu.
— Cóż to za człowiek? O ile wiem, nie mam żadnych przyjaciół w Manili — dziwił się Schomberg ze srogim marsem na czole.
— Nie umiem panu powiedzieć jego nazwiska. Zapomniałem na śmierć; ale niech się pan nie kłopocze. Nie był wcale pańskim przyjacielem. Wymyślał na pana ile wlazło. Mówił że pan puścił kiedyś o nim skandaliczną plotkę — w Bangkoku, zdaje mi się. Tak tak, w Bangkoku. Pan miał dawniej table d’hôte w Bangkoku, prawda?
Schomberg, zdumiony obrotem rozmowy, wyprostował się jeszcze bardziej z surową godnością, jak przystało na oficera rezerwy. — Table d’hôte. Tak, nieinaczej. Zawsze — dla wygody białych. — W tem mieście także? — Tak, także i w tem mieście.
— To i dobrze. — Nieznajomy odwrócił swoje czarne, zapadłe, hipnotyczne oczy od brodatego Schomberga, który siedział, trzymając mosiężny rudel w potniejącej dłoni. — Dużo tam osób bywa u pana wieczorami?
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/143
Ta strona została skorygowana.