padłe oczy, jak gdyby się czuł zmęczony, i oparł się głową o drążek podtrzymujący zasłonę. Ta poza uwydatniła długie jego, kobiece rzęsy; regularne rysy, ostre linje szczęk i ładny zarys brody zaznaczyły się jeszcze wyraźniej, nadając mu jakąś zużytą, znużoną, znieprawioną dystynkcję. Nie otworzył oczu, póki szalupa nie przybiła do bulwaru. Wówczas obaj z sekretarzem wysiedli szybko, wzięli powóz i pojechali do hotelu, pozostawiając Schombergowi zajęcie się kuframi i pieczę nad dziwnym towarzyszem. Ten ostatni, podobny raczej do tresowanego niedźwiedzia opuszczonego przez opiekunów niż do ludzkiego stworzenia, naśladował krok w krok wszystkie ruchy Schomberga, trzymając się tuż za jego plecami i mrucząc coś do siebie w języku, który brzmiał jak jakaś nieokrzesana gwara hiszpańska. Hotelarz czuł się niewyraźnie, póki się go wreszcie nie pozbył w jakiejś ciemnej norze, gdzie bardzo schludny i okazały metys portugalski stał z pogodną miną we drzwiach i zdawał się rozumieć najdokładniej, jak należy postępować z klientami wszelkiego rodzaju. Odebrał od stworu pasiaste zawiniątko — które ten przyciskał mocno do piersi podczas wszystkich swoich peregrynacyj po obcem mieście — a gdy Schomberg usiłował wytłumaczyć o co chodzi, przerwał mu poufnie:
— Rozumiem bardzo dobrze, proszę pana.
— Więc rozumie lepiej ode mnie — myślał, oddalając się, Schomberg, wdzięczny że uwolniono go od towarzystwa łowcy aligatorów. Zastanawiał się, kim są ci goście, ale nie umiał się zdobyć na żadne przypuszczenie. Nazwisk gości dowiedział się tego samego dnia, zapytawszy o nie wręcz „dla wciągnięcia
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/145
Ta strona została skorygowana.