do ksiąg“, jak objaśnił z wojskową sztywnością, prostując piersi i wystawiając brodę na pokaz.
Wygolony pan o wyglądzie zwiędłego młodzieńca, leżący na szezlongu, podniósł leniwie oczy.
— Moje nazwisko? Och, zwykły sobie Jones — niech pan zapisze — podróżujący dla przyjemności. A to jest Ricardo. — Ospowaty mężczyzna, rozciągnięty bezsilnie na drugim szezlongu, skrzywił się jakby go coś połaskotało w koniec nosa, ale nie przemógł rozleniwienia. — Marcin Ricardo, sekretarz. Nie potrzebuje pan więcej wiadomości o nas, co? Co takiego? Zajęcie? Napisz pan — no... turyści. Dawano nam już i gorsze przezwiska, więc to naszych uszu nie urazi. A ten mój człowiek — gdzieś go pan podział? Aha, będzie mu tam dobrze. Jak czego będzie potrzebował, to sobie weźmie. To jest Piotr. Obywatel Kolumbji — Piotr, Pedro — nie wiem, czy miał kiedy jakie nazwisko. Pedro, łowca aligatorów. Och, naturalnie, zapłacę temu metysowi za jego utrzymanie. Muszę zapłacić. Taki jest wściekle do mnie przywiązany, że gdybym odprawił go z kwitkiem, skoczyłby mi do gardła. Czy mam panu opowiedzieć jak zabiłem jego brata w puszczy kolumbijskiej? No, może innym razem — to dość długa historja. Zawsze będę żałował, że nie zabiłem go także. Mogłem to wtedy zrobić bez specjalnej fatygi; teraz już zapóźno. Wielki z nim kłopot, ale czasem bywa pożyteczny. Mam nadzieję, że pan nie wciągnie tego wszystkiego do swojej księgi.
Bezceremonjalne, szorstkie obejście i pogardliwy ton „zwykłego sobie Jonesa“ zbiły Schomberga zupełnie z tropu. Jeszcze nigdy w życiu nikt tak do
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/146
Ta strona została skorygowana.