wałęsając się w pozie niedbałej a pełnej męskości, podczas gdy pani Schomberg, zaopatrzona w pęk dobranych kluczy, „przetrząsała“ rzeczy dziwnych lokatorów, szczękając bezbarwnemi zębami, przyczem wypukłe jej oczy wyrażały nieprzytomną wprost trwogę. Jej groźny Wilhelm zażądał wręcz tej rewizji.
— Mówię ci że będę stał na straży — rzekł do niej. — Gwizdnę, jak tylko zobaczę że wracają. Ty nie potrafiłabyś gwizdnąć. A gdyby nawet złapał cię za kark i wyrzucił, nicby ci się takiego nie stało; ale on nie tknie kobiety. Nie tknie! Sam mi to mówił. To dziwaczna bestja. Muszę dowiedzieć się czegoś o ich sprawkach, żeby raz wreszcie temu koniec położyć. No dalej! Idź zaraz, prędko!
Było to straszne zadanie, ale pani Schomberg uległa, ponieważ daleko bardziej bała się męża, niż wszelkich możliwych skutków swego czynu. Najbardziej troszczyła się o to, czy w pęku kluczy powierzonych jej przez Schomberga znajdzie się taki, który będzie pasował do zamków. W przeciwnym razie cóżby to było za rozczarowanie dla Wilhelma! Tymczasem zastała kufry otwarte, ale poszukiwania nie trwały długo. Bała się broni palnej i wogóle wszelkiej broni, nie wskutek tchórzostwa, lecz — jak to bywa u kobiet — prawie przesądnie, z abstrakcyjnego lęku przed gwałtem i morderstwem. Znalazła się z powrotem na werandzie na długo przedtem, nim Wilhelm miał sposobność do ostrzegawczego gwizdnięcia. Że zaś instynktowny, bezprzedmiotowy lęk najtrudniejszy jest do przezwyciężenia, nic nie mogło jej skłonić do powrotu i dalszych poszukiwań — ani groźne pomruki, ani dzikie syknięcia, ani nawet parę szturchnięć w żebra.
— Idjotyczne babsko — mruczał hotelarz, zmie-
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/150
Ta strona została skorygowana.