szany wieścią o tej zbrojowni ukrytej w jednym z hotelowych pokoi. U Schomberga zmieszanie nie wypływało bynajmniej z przyczyn abstrakcyjnych; to była jego natura.
— Precz mi z oczu! — warknął. — Idź i ubierz się do table d’hôte’u.
Pozostawiony samemu sobie Schomberg pogrążył się w rozmyślaniach. Cóż to u djabła miało znaczyć? Jego proces myślenia leniwy był i dorywczy, lecz nagle olśniła go prawda.
— Wielki Boże, przecież to awanturnicy! — pomyślał.
W tej chwili właśnie spostrzegł, że „zwykły sobie Jones“ i jego sekretarz, Ricardo o dwuznacznem nazwisku, wkraczają na hotelowy dziedziniec. Zeszli byli do portu w jakichś interesach i teraz właśnie wracali; smukły i cienki Jones stawiał długie nogi sztywnie i miarowo, niby nóżki cyrkla, a drugi gość kroczył żwawo u jego boku. Zupełna pewność przeniknęła do serca Schomberga. To byli bezwątpienia awanturnicy. Ale że przerażenie hotelarza polegało tylko na ogólnem wrażeniu, zdołał więc przybrać najsurowszy swój wygląd oficera rezerwy, nim się do niego zbliżyli.
— Dzieńdobry panom.
Odpowiedzieli mu z drwiącą uprzejmością, co upewniło go jeszcze w nagle powziętem przeświadczeniu, że to z pewnością awanturnicy. Sposób w jaki pan Jones zwracał na człowieka zapadłe oczy, niby obojętne jakieś widmo, i sposób w jaki ten drugi — gdy się do niego mówiło — cofał nagle wargi i wystawiał zęby, nie podnosząc spuszczonych powiek, były to dowody oczywiste i rozstrzygające. Awanturnicy! — Przeszli przez salę bilardową, nieprzeniknieni i tajemniczy,
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/151
Ta strona została skorygowana.