Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

aż obaj goście pójdą spać. Nagle zbliżył się do nich po wojskowemu, wyprężył pierś i rzekł krótko marsowym tonem:
— Gorąca noc, proszę panów.
Pan Jones, wyciągnięty leniwie na krześle, podniósł oczy na hotelarza. Ricardo, siedzący w pozie równie leniwej, choć mniej niedbałej, nie dał znaku życia.
— Może napijemy się czegoś przed spaniem? — ciągnął Schomberg, zasiadając przy małym stoliku.
— I owszem — odrzekł sennie pan Jones.
Ricardo pokazał zęby w dziwacznym, krótkim grymasie. Schomberg odczuwał dotkliwie całą trudność nawiązania kontaktu z tymi ludźmi, którzy byli obaj tak spokojni, tak rozważni, tak groźnie bezceremonjalni. Kazał Chińczykowi przynieść napoje. Zamierzał wybadać, jak długo ci goście chcą pozostać. Ricardo nie zdradzał ochoty do konwersacji, ale pan Jones zdawał się być w rozmownem usposobieniu. Głos jego, harmonizujący z zapadłemi oczami, był głuchy lecz bynajmniej nie ponury; brzmiał obojętnie i zdawał się płynąć zdaleka, jak gdyby mówiący znajdował się na dnie studni. Schomberg dowiedział się, że będzie miał zaszczyt gościć i stołować tych panów jeszcze najmniej przez miesiąc. Nie potrafił ukryć niezadowolenia wobec tej wiadomości.
— O co panu chodzi? Nie lubi pan mieć gości u siebie? — spytał ospale „zwykły sobie Jones“. — Myślałbym raczej że właściciel hotelu powinien być z tego zadowolony.
Podniósł delikatne i cudownie zarysowane brwi. Schomberg mruknął coś w odpowiedzi, że miejscowość jest nudna i nie przedstawia nic ciekawego dla po-