kartę, drgnąwszy przedtem bardzo wyraźnie. Oczy Marcina Ricardo paliły się fosforycznym ogniem w półcieniu pokoju, odgrodzonego żaluzjami od tropikalnego blasku i gorąca.
— Pan wziął kierowego króla — zachichotał Ricardo, migając krótką błyskawicą zębów.
Schomberg, spojrzawszy na kartę, potwierdził to i położył ją na stole.
— Dziewięć razy na dziesięć wybierze pan tę kartę, którą ja zechcę — ucieszył się sekretarz, przyczem po jego wargach przebiegł dziwny skurcz, a w oczach mignęły zielone błyski.
Schomberg spoglądał na niego z góry, milcząc. Przez kilka sekund żaden z nich się nie poruszył; wreszcie Ricardo spuścił oczy i, rozwarłszy palce, upuścił talję na stół. Schomberg usiadł. Usiadł poprostu dlatego, że osłabły mu nogi — dla żadnej innej przyczyny. Usta miał suche. Raz usiadłszy, poczuł że trzeba coś powiedzieć. Wyprostował się jak na paradzie.
— Pan ma w tem dużo zręczności.
— Nabiera się wprawy — odparł sekretarz.
Jego kapryśna uprzejmość uniemożliwiła Schombergowi wycofanie się. Tak więc przez swoją bojaźliwość hotelarz wdał się w rozmowę, o której nie mógłby przedtem nawet pomyśleć bez trwogi. Należy oddać mu sprawiedliwość, że potrafił ukryć swój strach w zupełności. Dopomógł mu dzielnie zwyczaj wyprężania piersi i przemawiania srogim głosem. On także nabrał już wprawy; i prawdopodobnie byłby wytrwał aż do końca, do chwili ostatecznej, kiedy padłby wreszcie na podłogę, zmożony okrutnym wysiłkiem. W dodatku nie wiedział co ma powiedzieć i to powiększało jego rozterkę.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/169
Ta strona została skorygowana.