Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

Mrugał i błyskał w półmroku zielonawemi oczami. Zdawało się że upał uciszył wszystko na świecie prócz jego głosu. Wtem z niepojętej jakiejś przyczyny zaczął sypać przekleństwa warczącym, stłumionym tonem; uspokoił się wnet w równie zagadkowy sposób i ciągnął dalej, niby marynarz snujący swoją gawędę:
— Z początku było ich tylko dziesięciu, tych awanturniczych gagatków; potem, na dzień czy dwa przed odpłynięciem statku, on się zjawił. Posłyszał o tej wyprawie — gdzieś, od kogoś — powiedziałbym że od jakiejś kobiety, gdybym go nie znał jak go znam. Wyprawiłby każdą babę za dziesiątą granicę. Nie znosi ich poprostu. Może słyszał o tej historji w jakim barze. A może w jednym z tych ich wielkich klubów na Pall Mall. Tak czy owak złowił go jakiś agent, pieniądze kazał na stół wyłożyć, a na przygotowanie się do drogi dali mu coś około dwudziestu czterech godzin; ale nie spóźnił się na statek. Nic podobnego. To był dopiero co się zowie skok na łeb na szyję dla takiego pana. Widziałem jak się zbliżał do naszego statku. Pan zna zachodnio-indyjskie doki, co?
Okazało się, że Schomberg nie zna zachodnio-indyjskich doków. Ricardo popatrzył na niego w zamyśleniu i po chwili zaczął mówić dalej, jak gdyby podobna ignorancja zasługiwała tylko na lekceważenie.
— Nasz holownik czekał już obok statku. Dwóch drabów niosło za nim manatki. Kazałem ludziom z doku, trzymającym nasze cumy, żeby poczekali chwilę. Kładka była już podniesiona, ale on nic sobie z tego nie robił. Skoczył do góry jednym susem, przełożył długie nogi przez burtę i już był na jachcie. Wciągnęli na pokład jego wypchane tłomoki, a on wsadził rękę do kieszeni w spodniach i wyrzucił na bulwar chłopakom wszystkie